Prowadzenie spotkania: Krzysztof Siwczyk
Krzysztof Bartnicki, autor kongenialnego przekładu Finneganów trenu Joyce’a, w swojej własnej twórczości poszukuje niestrudzenie granic literatury (by wspomnieć choćby Prospekt emisyjny), odkrywa i eksploruje nieznane jej obszary, bada bezkompromisowo (i nader owocnie) możliwości słowa.Gdy wyzbywszy się naszych czytelniczych nawyków, pozwolimy się porwać Myśliwicom, Myśliwicom – opowieści o upadku pewnego miasta, a zarazem uniwersalnej paraboli rozkładu i trwania – czeka nas podróż zaiste niezwykła, trip niemalże narkotyczny. Wbrew temu, co można sądzić na pierwszy rzut oka, łamiąca wszelkie konwencje forma okazuje się pozszywana misternie, arcydzielnie i chytrze w doskonałą całość, a dystopijny świat fantasmagorycznego poematu staje się dziwnie jakoś znajomy i bliski.
Wawrzyniec Brzozowski
Książka Krzysztofa Bartnickiego zachwyca, a może raczej zaskakuje i zachwyca. Odpowiada na dwa pytania: (1) Jak znaleźć sposób na opisanie swojego domowego świata, z jego topografią, dramatyczną historią zapisaną w krajobrazie i losach ludzi, i zrobić to tak, aby nie była to ani „sucha” relacja reporterska, ani powieściowy fresk historyczny, oraz (2) Jaką formę znaleźć dla tego, co powstało jako odpowiedź na pierwsze pytanie. Innymi słowy, jak pisać historię miejsca z zachowaniem do niego szacunku, ale i dobrego krytycyzmu, bo przecież żadne miejsce, ani żadna społeczność nie jest idealna. Tak, aby zachować czułą bliskość z tym, co lokalne i miejscowe, a jednocześnie nie dopuścić do tego, by stało się nieznośnie „swojskie”. By prawdziwie, egzystencjalnie „nasze” nie stało się wyniosłą i gardzącą innymi wykoncypowaną „naszością”.
Czytając tekst p. Bartnickiego obcujemy z historią (a chciałoby się rzec, że i z „histerią”) miejsca, jej wybłyskiem, rozjarzeniem się w większych i drobniejszych wydarzeniach, dziejbą wolną od pretensji do „historyczności” wielkich zdarzeń i właściwej im pompy.
To dzieje Myśliwic/Mysłowic skazanych wśród zgiełku historii na "cichą potępiałość" (może "otępiałość"), dodajmy - dzieje przejmujące.
Myśliwice na uskoku tektonicznym historii; drgające od wstrząsów, a jednocześnie sennie pogrążone w swojej „potępiałości”. Myśliwice, gdzie powidoki (a może raczej "przedwidoki") wielkiego portu na Przemszy roztaczają przed nami także historię wyobrażoną, ale fikcja pięknie splata się tu z rzeczywistością.
A wszystko w znakomitej, pełnej inwencji prozie. Ryszard Przybylski napisał, że panicznie boi się nie poszczególnych słów, lecz zdań, tych zamkniętych całostek roszczących sobie prawo do kompletności. Zdania tekstu o Myśliwicach jakby chciały pozbawić nas tego lęku: toczą się czasem dostojnie, czasem figlarnie, unikając zakończenia, przechodząc jedne w drugie, iskrząc się słownym dowcipem. To proza, której patronują Sterne, Rabelais, Joyce i, oczywiście Burton – zagubiony w labiryncie melancholijnych rozważań. Ale słychać w niej też głosy sarmackich gawędziarzy spod znaku Soplicy.
Tadeusz Sławek
Andrzej Sosnowski „My My time do fly”
Myśliwice, Myśliwice (por. Wielopole, Wielopole) – naturalnie polifoniczne → pandemonium lub tzw. czarne → jasełka, → misterium (post)historyczne, gdzie historia, jak to historia, nudna i przeraźliwa jest jak piekło. W języku utworu słowa, zdania, rytmy całymi seriami usiłują „wyrwać się” z niej na wolność (por. parole in libertà; Jim Joyce), choć podobno nawet światło nie może się od czarnej dziury oderwać. A czytamy: „Myśliwice to miejsce dobre do umierania, ale nie do życia. Czarna dziura, rzucić się nie da. A my w dziurze odsiadujemy swoje. Ni to sizo nieba, ni to szezlong piekieł, jakoś w pośrodku. Zła krew płynie tutaj w żyłach. Ale woda tutaj smaczna. Ale czas tu płynie zły. Ale czas nie z gumy, kiedyś się zakończy”. (Czyżby?). Z jednej strony jest straszna Sicz, która ostatecznie „zabezpieczyła zespół kopalni myśliwickich wraz z obozami życia podziemnego”, z drugiej, zresztą najwyraźniej fantazmatycznie, sama przyroda i przyrodzona człowiekowi nuda buntują się przeciw tak terminalnie zgęstniałej historii: „pierwszy milion można ukryć, ale na większe liczby drzewa zaczynają się krzywić, polany buchać, parowy żachać, bagna wzdragać, piaski wybrzydzać, jary pękać, stawy cuchnąć, jeziora tańczyć, ludzie nudzić, ach, nudzi mnie to wszystko straszliwie, jak się zastanowić, po co to wszystko, od dawna sama, i ta sama nuda, nuda, nuda”. Oczywiście z nudy zawsze może „zrodzić się” jakaś sztuka, w Myśliwicach dominuje muzyka. Rządzą „dwie nagie skale, Cedura i Amola” (w → powieści szaleje żywioł żeński: pośród tak wielu „kum” i „towarzyszek” fascynuje zwłaszcza postać młodej śledczej), a w skalach tych wybrzmiewa „wiele sztuk tak innych piewów zapiewów, dopiewów i opiewów, napiewów i przypiewów. A jeszcze arie do pary. I półtuziny moteta. A także tuziny kantata. A także mendle melodii, i wiejskie, i pańskie. A także poważne sztygi i bryndyz, i laud, i kierleszów, i chwalb. A izby pełne muzy. A na kopy kantygi i tropy. A pieśni setki, a wielkie setki, a głosów grosy, przyziemnych i w niebiosy”. W ten sposób Myśliwice, Myśliwice same w sobie i dla siebie określają się najlepiej. Jest to kompaktowa opera seria w upiorze (humorze) buffo → prozy, a inaczej: zwiadowczy zjazd w głąb „zabezpieczonych” kopalń języka, gdzie w dalekich szybach coś jeszcze być może da się rozpoznać. Autor nie bez kozery pisze, że kiedy „drzewo poznania rąbią, to i wióry lecą”, mając z pewnością na myśli czoło jakiegoś chodnika, świdrowanie skały.