Cezary Domarus w swym najnowszym tomie wierszy cargo, fracht czyni z wiersza pole semantycznych zerwań, w których mieści się rozstrojony, przesyłany w tę i we w tę wymiar swoich zwidzeń, wywiedzionych z cierpkiego i paradoksalnego postrzegania wydarzającej się nie tylko na jego oczach jawy. Sfałdowany i meandrycznie biegnący donikąd świat realny staje się coraz ciaśniejszym kokonem – jednostka, która w nim tkwi, odnajduje się w zróżnicowanych uplasowaniach, na przejściowych poziomach, rejestrowanych zmiennym i wielorakim językiem.
Anturażem dla tych wierszy jest bez wątpienia klimat współczesnego biopolis – opustoszałe budynki peryferyjnych korporacji, blokowiska czy wielkomiejskie arterie. To właśnie tam autor eksploruje potyczki i zmagania jednostki z martwą naturą, wyznaczającej kierunki poruszania się w narzucanym rytmie, determinującej – tym samym – możliwości wyboru, czy skalę percepcyjnych odczytań. Ruch języka poetyckiego staje się przez to - w swej paradoksalności – przyległy do fragmentarycznego, nieciągłego i wytracanego tempa wielkomiejskiej zatraty, gdyż: JAK JEST było nie do pogodzenia z niczym/ co uzgodniono/ - stało osobno, w cieniu biurowców/ było felgą porzucona na północnym krańcu strefy postojowej/ - siwy beton ograniczony krawężnikiem, pasy białe/ kilka żółtych// pokonaliśmy tysiąc odmów, lecz JAK JEST i tak skoczyło za nami/ jak konikpolny spłoszony cieniem na nieużytkach (…). Tak właśnie jawi się współczesny rodzaj poetyckiego mimesis – gorzkiego widma, zacierającego wszelki trop stabilnej pochwytności, wymierności ujęć, wreszcie, dookolnego świata, którego jedynym pewnikiem jest trwałość rozpadu.
Maciej Melecki
Wiersze z tomu:
WIDOK NA CARGO
Postawiono długi płot z aluminium,
za którym niedługo ruszą prace.
Opłacono ziemię i ludzi
– nic o tym nie wiemy.
Najwidoczniej coś zaciemniło obraz. Być może byliśmy
z dala od planów.
Na szczęście ktoś pomyślał o wszystkim na brzegach
mniej ścisłej wiedzy.
Płot jest pokryty białym lakierem.
Osadzono go na betonowych stojakach.
Potem stąd zniknie, może ktoś da go w zastaw.
Słyszano o inwestycjach, które nie poszły.
Obudzić się i być tym człowiekiem.
Ludzie mówią, kim są, jakby im za to płacono.
Układają konstelacje z gadki o sobie, lecz nikt
nie próbował dolecieć tym do gwiazd.
Ojciec, który pewnego dnia
stawia płot, mówi do syna: – Masz, jedz.
I podaje chłopcu paczkę płatków, kupionych za swoje.
Kiedyś, bawiąc się w chowanego,
biegliśmy w stronę płotu. To było
najprostsze rozwiązanie.
* * *
MIESZCZENIE
Była mowa o nas, o ludziach,
o pobliskich magazynach statystyk, gdzie jednego lata
plan widzeń uległ przeterminowaniu i jakiś człowiek,
który wszedł do biura podbić kartę płac,
dostał udaru.
Byliśmy na jego pogrzebie. Zwłoki przyrządzone
przez zakład do ostatniej chwili nie wydają
przykrego zapachu. Pomaga idea chłodzenia
na różnych głębokościach, dzięki której
możemy jeść bób w środku zimy.
Poręczna zasada w metropoliach żywiołów.
Ci ludzie ciepło przyjmują ideę
„że wszystko łączy się ze wszystkim” z każdych ust.
Suche usta nieznanego mężczyzny są jedynie
przykładem braku zastosowania.
Co tak go przeraziło? Czy stracił wiarę w sąsiedztwo
naszych aspiracji? I kto mówi do krwi: już nie płyń?
Zabrnęliśmy pytając o detale, jakbyśmy próbowali
odwrócić uwagę na tle podobnej reszty.
Nie wyróżnieni, z posłannictwem różnic.
Kwiaty złożone na piasku, w odruchu przywiędłych
zwyczajów. Jeden, możliwy do objęcia zgodą
nieskuteczny obszar. Piasek w garści, który nagle głupio
rzucić na drewno.
Wydanie I, 2016
Redakcja: Maciej Melecki
Format: A5 (145 x 205 mm) ze skrzydełkami
Okładka miękka, foliowana
Stron: 72
Biblioteka Arkadii – pisma katastroficznego, tom 131
ISBN: 978-83-65250-18-6
cena: 25 zł.