Ciecz
Remiza była świątynią. Tutaj składano w otwarte usta wnuków ofiarę w postaci słodyczy,
kupowano oranżadę, białą, czyli bezbarwną, żółtą, czasami czerwoną.
Kapsle miały w sobie coś świętego.
Na piętrze odbywały się audiencje, głośna muzyka wyganiała stres, młodzieńczą depresję i sprawdzała,
czy Baśka miała fajny biust jak okręt pod pełnymi żaglami.
Z przodu, w megaronie, drzemał wóz strażacki i każdy życzył mu wieczne odpoczywanie
i od światłości wiekuistej niech go Bóg broni.
Z boku remizy było wejście dla geruzji i pewnego dnia dziadek wstał z ławki na gościńcu,
i powiedział, że pójdziemy. Po drodze rozdał się kilku psom, bo miał do nich serce.
W środku było ciemno, dymno, takie czasy, i brakowało babskiej ręki. Kapsle odskakiwały z sykiem.
Dziadek rozmawiał z sąsiadem, tym bez połowy środkowego palca. Chwila nieuwagi przy drewnie.
I już. Ofiara złożona. Ale o tym się nie myśli, po co komuś filozofie, jak żniwa idą i cielę trza sprzedać.
Dzisiaj widzę tylko pajęczą nić porozumienia, która łączyła wszystkich pijących z tego źródła.
To ciekawe, Arachne zostały w domach ze swoimi kołowrotkami, a mężczyźni tu,
na chwilę, na dwie chwile, dopóki zelży upał popołudnia.
Kupił mi oranżadę. Wyszliśmy, a wewnątrz trwała konsekracja szkła i palców, konserwacja
wspólnoty, przemiana ciężaru życia w łatwopalną ciecz, tuż pod nosem dobrego, czerwonego olbrzyma.
Terminowanie
Było w tym coś ciepłego jak rytuał, fascynującego jak podglądanie.
Miękkie, różowe wymiona, wiszące i spokojne. Zupełne przeciwieństwo ogona, który mocno
celował w muchy, a babcia chroniła się przed nim chustką wiązaną pod brodą.
Pamiętam, jak kładła wiadro, uchwyt zabrzęczał. Przynosiła trochę słomy, tworzyła z niej
wysepki. Znikąd pojawiał się drewniany taboret o krzywych nogach, stały bywalec,
bo brązowy od spodu.
Potem leciało już szybko. Brała moją rękę, przyciskała do wymion, moja dłoń w jej,
pociągała. Mleko spływało ciasnym prądem, który kończył się wizgiem strugi o wiadro.
I pamiętam, że piana była, taka duża i ciepła.
Biało-czarna stała spokojnie, tylko ten diabli ogon żył własnym życiem. W drodze z obory
kalosze skakały z wyspy na wyspę. Włosy pachniały sierścią. Koty czekały na wypłatę.
Przecedzała, rozlewała do bańki. W słojach rosła warstwa śmietany, pod nią zsiadłe,
a na piecu pączkował twaróg. Zawijała go w bieluchną pieluszkę, delikatnie jak niemowlę,
a potem wisiał na komodzie i kapał. Formowała go w kształt serca, nie wiem, czy zawsze,
czy tylko dla mnie. Teraz nigdzie takiego nie kupisz.
O poranku i wieczorami, gdy pora dojenia, myślę o tym jak o pierwszym terminowaniu,
nauce rzemiosła. Wiem, skąd wypływa ta mleczna rzeka i wciąż słyszę jej fale przypływu, strugę o wiadro.
Dreamliner
to tylko lot
który jak zwykle prześpisz
inny wariant podróży
klasa business na leżąco
all inclusive podawane dożylnie
opieka miłych stewardess w bieli
pik pik pik stukają nóżki gołębia po blaszanym parapecie
obserwuje wiosenniejące drzewa pasma słońca szum drogi kobiety z siatkami
na suficie prostokątne jarzeniówki niczym trzy trutnie buszujące w koniczynie
drżą zamiast ciebie zabierają tępy niepokój oczekiwania
dziewczyna w rogu sali ma zaczerwienione oczy
w lot pojmiecie nie trzeba się bać mówi pielęgniarka
tylko odlecisz
na skrzydłach snu mówi stewardessa
pik pik pik nóżki gołębia jarzeniówki trutnie oczy
podaje Spritz bierze prawe przedramię
jak dobra babcia
z dziecięcych baśni
Znikanie
Zobaczyłam go na Dolnej.
Stał w starym berlingo,
szyba lekko uchylona,
dym szedł do góry jak sygnał,
znak, wezwanie na pomoc.
Wyglądał jak wuj
albo jak sąsiad prababci
z kamienicy na Włochach.
Zdzisiek, Mietek, Władek,
Mirek, Heniek, Gienek.
Działo się to
bardzo zwyczajnie:
strzepnięty popiół
przez moment
był czarno-srebrny,
ale zaraz rozpadał się
na mniejsze okruszki,
bielał, robił się przezroczysty.
Do dziś nie wiem,
czy któreś drobinki
w ogóle dotknęły asfaltu.
***
Widziałem Jana R., kąpał się w Jeziorku C.
Stałem na moście, patrzyłem, jak się ubiera.
Dłuższe włosy, ale to on, spodnie nie
do podrobienia. (Nie studiowałem z nim,
a reszta UW, wydaje się, tak. Czytałem za to
jego wiersze w „Lampie”, smutne).
Poszedł później na przystanek,
mocno kasłał, wsiadł w 159.
I tyle, spaliny nad asfaltem,
wieczór rozlewający się jak benzyna.
Lornetka astronomiczna
Księżyc wygląda jak doklejony,
tapeta na niebie, nachalna dekoracja.
A tam, to mniejsze, rozmazane,
to Galaktyka Andromedy.
Trzeba patrzeć między drzewa.
Między drzewa i do góry. Tylko powoli,
naprawdę, bo zgubisz.
Z dużego wiatru wiersz.
Skończyło się bułgarskie brandy. Idzie wiosna
jak żelazna kolej. Wiatr łamie palce – gałęzie.
Dachy zrywa, jakby obierał mandarynkę.
Byle podmuch, żarliwa modlitwa. Trzeszczą
nagie pędy, skrzypią wołania. Nie ruszą jednak
kokonu pod deską, w którym zimuje modliszka.
Z dużego drzewa papier.
Drzewo uderzone siekierą, z zemsty
rozrasta się na okolicę. Wchodzi przez okna
i trzaska kryształy w meblościance.
Ludzie w panice potykają się o sfalowany
chodnik z łupanej kostki, pod którym
od dawna wędrują korzenie. Dziurawi buty
w sieni. Nie będą już gotowe do drogi,
bo drogi już nie ma. Jest dywan oślizgły
z liści, gnijący, nie do przełknięcia.
Drzewo uderzone wchłania trzonki,
wypluwa kliny z metalu, zagrzebuje
w ziemi kości na później.
Nie będzie drzew.
Nie będzie ludzi.
Będą drzewa.
Z wielkich ludzi pył.
Płynie pulsującym kanałem, odhaczona, oddalona,
odwiedziona od czci, śmierć szara jak blokowisko.
Litery kładzie na stos, świątynie robi kostne, głaszcze
po głowie.
Nie będziesz już płakał przy wierszach.
Nie będziesz pośmiewiskiem żyjących.
Nie będziesz miał cudzej śmierci przede mną.
Rozmawiam z tobą, a ból odbiera mi wzrok.
Niech ci fraza lekką będzie, żeby gładko szła
nasza rozmowa. A one wszystkie są jak rozrzucanie
ulotek z tajnymi informacjami. Granaty zostały rzucone.
Po wiosennych kwiatach przejechał czołg.
Pole stanęło odłogiem. Nici z porozumień, nad głowami
nam zaświecił atomowy grzyb.
pociąg do podróżowania – podróż zwana życiem
trudno jest odczytać kolejny ruch, gdy chowa się za umysłem.
trudno jest odczytać umysł, gdy chowa się za kolejnym ruchem.
pośród ciepłej jak mleko nocy raczkuje rozkoszny sen. bies czyha jak
złodziej na podręczną jaźń. impulsywnie ściskam w rękach bagaż
doświadczeń. trzeźwo zliczam mijane księżyce i zakręty – nigdy nie
wiadomo, za którym z nich ciemność nie okaże się pusta.
z mroku przedziału wyłuskuję rzemieślnika, który nie zestala ulotnych
słów dla pieniędzy – poezja potrzebuje judymów. skrzy się nadzieja na
zbiorowe katharsis. myśl schodzi po szczeblach lat do samego
dzieciństwa –
tyle tam mnie, ile w piaskownicy ziarenek czystego piasku,
tyle tam mnie, ile wiary w skarb schowany po drugiej stronie tęczy,
tyle tam mnie, ile żalu, że najpiękniejsza bajka skryje się za napisami
końcowymi.
wspomnienia pakuję o brzasku. wysiadam z tego życia na pierwszym
lepszym przystanku, w pół słowa kochać.
domek na drzewie – podróż do miejsc nieobecnych
tyle we mnie pokory, ile wiary w sens jej istnienia.
wodzę myślą za śpiewem odlatującym na ptasich skrzydłach. ściga się
żal, że to już, z pytaniem: na jak długo? nie nadąża sen za zachodami
słońca, które splatają drogi przypadkowych przechodniów. coraz słabiej
bije serce podwórza. krwi wystarcza tylko do podtrzymania przy życiu
wątłych wspomnień – reszta zanika, murszeje, wsiąka w duszę
nienapisanego jeszcze wiersza o niespełnionej miłości. zamykam za
sobą tamte dni jak dobrą książkę, jak drzwi bez wyimaginowanej klamki.
odkreślam grubą linią na mapie miejsc już nieobecnych. dziś znów
odpłynę wśród chmur z wiarą, że kiedyś wszystko się rozśpiewa na nowo.
rozważania gnoseologiczne albo podróż do wnętrza
nie silę się na miłość platoniczną – odkładam goethego
na najwyższą półkę zapomnienia i nie oglądam się za siebie.
są takie miejsca ukryte przed wzrokiem, jaskinie platońskie,
pułapki zmysłów, z których nie ma ucieczki przed błędnie
pojmowanym tu i teraz, gdzie iluzja wkracza w sferę ewolucji,
mami fałszywie zielonymi łąkami, wodzi na pokuszenie.
takie, w których transcendencja żywi się naszą ułomnością,
brakiem wystarczających narzędzi poznawczych, schowane
głęboko pod skórą, za wiarą, w zaświatach, gdzie nie sięga
przemijanie, a istota ma wymiar wyłącznie duchowy.
takie, w których dogorywają niedośnione sny o nieśmiertelności,
a eschatologia zahacza o absolut jak kotwica o szósty dzień
dzieła stworzenia świata, w których można się łatwo zatracić
lub zakochać – w obu przypadkach bez wzajemności.