Kaziemierz Ratoń jako młody poeta zapowiadał się dobrze. Błyszczał w Kole Młodych. Kiedy za swój debiutancki tomik "Gdziekolwiek pójdę..." otrzymał Nagrodę Gravesa – osiągnął apogeum.
Miał pieniądze i wielu przyjaciół, którzy pomogli mu je błyskawicznie wydać. Jedni opowiadali później, że za ostatnie pięć tysięcy kupił sobie psa. Inni znów mówili, że został bezczelnie okradziony. Pisano o nim bardzo ciepłe recenzje. Pewnie wtedy uwierzył, że z poezji można wyżyć. Później przyszła bieda, za nią nędza. Ale on już nie potrafił inaczej żyć. Zawarł małżeństwo z poezją i skazał się na wierność jej. Tracił coraz więcej punktów oparcia, był przeraźliwie samotny. Gdy szedł ulicą, znajomi przechodzili na drugą stronę, bo nic nie mieli mu do powiedzenia i do zaofiarowania. (...)
Po ukazaniu się numeru pierwszego Poezji z 1984 roku, w całości poświęconego Kazimierzowi Ratoniowi – a złożonego z niepublikowanej wcześniej twórczości poety, ze wspomnień i komentarzy oraz dokumentacji życia i twórczości – znacznie wzbogaciła się wiedza o autorze. Przede wszystkim zaistniały publicznie dzienniki, notatki do wierszy, aforyzmy i liczne cytaty z dzieł pisarzy i filozofów potwierdzające jego lektury. Pojawiły się zatem również i wiersze nieprzeznaczone do publikacji i wypowiedzi wprost świadczące o mentalności i światopoglądzie literackim piszącego. W całej rozciągłości wyszły na jaw fascynacje egzystencjalizmem francuskim, w tym przede wszystkim „koszmarnym” światem Louisa-Fernandina Céline’a i moralistyką Alberta Camusa. Przepastna ambiwalencja sztuki jako ocalenia i sztuki skażonej jako śmietnik. Ale też zainteresowanie dla twórczości między innymi Fiodora Dostojewskiego, Fryderyka Nietzschego czy Franza Kafki, ważne, jak ambitne to były lektury. Zapisane zostały wprost ślady olśnienia, szału, euforii, natchnienia poetyckiego i niewyobrażalnego bólu, cierpienia, choroby i obrzydzenia.
Jan Z. Brudnicki
(fragm. wstępu)
_________________________________________________________________________________________
(…) Horror rozpadającego się ciała, wegetacja na poziomie szczurzym, kompletny zanik tego, co zwykliśmy uznawać za godność, a jednocześnie ciągłe trzymanie się literatury jako możliwego aktu oczyszczenia. Ratoń to Łazarz, na którego nie podziałało wskrzeszenia, to Hiob bez boskiego odszkodowania. Na zdjęciach z najlepszych swoich lat wygląda jak Cybulski. W rasowych okularach i skórzanej kurtce, z papierosem w zębach, niemal doskonale uosabia wizerunek artysty przełomy lat 60/70. Rzecz jasna jako późniejszy kloszard, zły duch miasta, nie wychodził na zdjęciach. Pozostały po nim doskonałe wiersze, zwłaszcza te z tomu ”Gdziekolwiek pójdę...”, a także kapitalna proza, teksty recenzji, eseje i przede wszystkim zadziwiający dziennik. Diariusz ten to oryginalnie zeszyty, poplamione wszelkimi wydzielinami ciała. Ogromna praca Brudnickiego doprowadziła do odszyfrowania zapisków Ratonia. Nie grzeszył skromnością. W ”Dzienniku” rozprawia z największymi, z Dostojewskim, Nietzschem, Célinem. Jest w tych zapiskach autentyczny duch polski, rodem z Wyspiańskiego. Cynizm, kapryśność, przekonanie o wielkości własnych wzlotów i upadków, koszmarny egocentryzm kogoś, kto walczy już tylko z zmorami kalekiego ciała, głodu i chłodu. A jednocześnie z kart ”Dziennika” bije, niezmącona brudem doczesnego bytowania, czystość tonu. To poważna literatura, najskrajniej zaświadczona własnym życiem i przez ten fakt niezmiernie wymagająca. Dla niektórych czytelników może okazać się stereotypowym wyciem zranionego psa, dla innych pozostanie dokumentem klinicznej niezdolności życia w warunkach społecznej gry interesów. Jeszcze innym wydać się może anachroniczną, pretensjonalną litanią skierowaną wprost w puste niebo. Nie można jednak literaturze tej odmówić swojej jedyności. Ratoń był niesamowicie lokalny. Z latami lokował się już tylko w przestrzeni zimnej kwatery na ulicy Emili Plater, stawał się coraz mniejszy. Jego życie okazało się mimowolną realizacją postulatu transcendentalistów: ubyło. W tym sensie Ratoń bliski jest słynnym średniowiecznym mistyczkom, które upadlały swe ciała, doprowadzały je na skraj wytrzymałości, by zbliżyć się do Boga. Myślę, że Ratoń osiągnął niemal ich stopień zaawansowania w samozagładzie. Chociaż trudno przypisywać osobie chorej podobne motywacje. On zwyczajnie nie chciał się leczyć. A czy sie przebóstwił? ”Dziennik” pozostawia w tej kwestii właściwie same wątpliwości. Należy przypuszczać, że najnowsza publikacja nie przysporzy mu dodatkowych fanów, tak jak to czasami bywa z pośmiertnymi koniunkturami. W przeciwieństwie do Wojaczka czy Stachury, Kazimierz Ratoń nie nadaje się na mit. Chyba, że będzie to mit Ikara, który donikąd się nie wzbił. (...)
Krzysztof Siwczyk
______________________________________________________________________________________________________________________________
Wydanie I, 2012
Format: A5 (145 x 205 mm) ze skrzydełkami
Okładka miękka, foliowana
Stron: 168
Przedmowa: Jan Z. Brudnicki
Redakcja tomu i posłowie: Magdalena Boczkowska
Biblioteka Arkadii – pisma katastroficznego tom 81
ISBN: 978-83-60949-42-9
cena: 35 zł.